Przejdź do głównej zawartości

Dzień 8: Wydmy. Włóczęgi ciąg dalszy

Pozwoliłem sobie na dłuższe spanie i dopiero przed 9.00 wyruszyłem w drogę. Wioska o tej porze wciąż była jak wymarła, tylko kobieta w czerni krzątała się przy zagrodzie z wielbłądami po drugiej stronie ulicy, naprzeciw restauracji. O dziwo nie miałem żadnych zakwasów po poprzednim dniu, ale postanowiłem tym razem aż tak się nie eksploatować.

Poszedłem wpierw w miejsce pomiędzy skałami, gdzie jak powiedział mi rozwoziciel wody, znajdowała się tak zwana sadzawka Lawrence’a.

Thomas Edward Lawrence. Lawrence z Arabii. Dla wielu Arabów ten Brytyjczyk był legendą. Po studiach w Oxfordzie, kiedy Europa pogrążona była w I wojnie światowej, los rzucił go na tereny Bliskiego Wschodu, gdzie brał czynny udział w wyzwalaniu świata arabskiego spod jarzma Imperium Osmańskiego. Działał też na rzecz Wielkiej Brytanii w kolonialnych rozgrywkach z Francją. Jego terenem działań było między innymi Wadi Rum, o którym pisał w swojej książce Siedem filarów mądrości.

Minąłem mały, żyzny ogródek wciśnięty w narożnik wioski, znajdujący się za kamiennym cmentarzem i zacząłem wchodzić po głazach w górę. Kamienie były obłe co mogło świadczyć, że kiedyś w tym miejscu lała się obficie woda. Rzeczywiście, doszedłem w końcu do miejsca z małą kałużą, do którego wlewała się woda z gumowego węża gdzieś z góry. Obok leżały inne węże wijące się w dół świadczące o tym, że po połączeniu ich właściciel ogródka podlewał swoje rośliny tym strumieniem.

Tym razem postanowiłem obejść Um Ishrin i obejrzeć teren leżący po jej drugiej stronie. W dolinie leżało kilka wielbłądów. Rozejrzałem się: nie zauważyłem ich właściciela. Zwierzęta czekały spokojnie chyba na turystów, by obwieźć ich po okolicy i nie bały się, kiedy blisko podszedłem.

 

Doszedłem do leżącej po drugiej stronie skały, która wydawała się oblana szybko schnącym betonem. Na jej skorodowanej powierzchni znajdowały się formy tworzące sople oraz prześwity. Jedna z nich do połowy swojej wysokości obsypana była przez wydmę z czerwonego piasku.

 

W innym miejscu niewielka skała jak grzyb zdawała się wyrastać wprost z ziemi. Gdy słońce było już w zenicie, szedłem blisko wysokiej góry, chroniąc się przed promieniami. Wokół panowała znów absolutna cisza.

 

Postanowiłem pójść przy samej Um Ishrin. Dojście do niej na przełaj przez dolinę zajęło mi pół godziny. Niezwykłe jak trudno było określić właściwą odległość pomiędzy poszczególnymi miejscami. Miało na to wpływ również krystalicznie czyste powietrze, dzięki któremu nocne niebo było szczególnie rozgwieżdżone.

 

Przejście przez dolinę znacznie mnie zmęczyło. Poprzedni dzień odbił jednak piętno na mojej kondycji. Idąc blisko skały mogłem się przekonać, jak bardzo jest ona zróżnicowana, pełna wnęk i uskoków. Odnajdywałem ślady obecności ludzi. Czasem były to puste butelki plastikowe po wodzie, nieraz też resztki zagrody z wyschniętymi kulkami kozich bobków. Kilkakrotnie musiałem wspinać się na wysokie wydmy, co było szczególnie męczące. Kiedy wchodziłem, traciłem wiele energii, bo obsuwałem się wraz z gorącym piaskiem, który przy schodzeniu wsypywał się do sandałów i parzył. Wdrapywałem się na górę zastanawiając się, co po drugiej stronie. Kolejna wydma czy w końcu twarda, kamienna powierzchnia z cieniem blisko skały. Gdy była tam wydma do pokonania, łapiąc ciężko powietrze czułem swoją słabość i bezsilność. Kiedy jednak otwierał się przede mną wspaniały, zapierający dech w piersiach widok, zmęczenie znikało.

 

Dziękowałem. Komu? Sile, która stworzyła te cuda. W to miejsce nie wjeżdżały jeepy Beduinów i gdybym zasłabł, nikt nie znalazłby mnie szybko. Prawdopodobnie dzikie zwierzęta aktywne nocą, hieny i wilki, miałyby ucztę z mojego ciała… Próbowałem jak najbardziej ekonomicznie dysponować swoją energią. Odpoczywałem w cieniu, leżąc na ciepłym jeszcze piasku, obserwowany przez małe czarne ptaszki z ruchliwymi białymi ogonkami, przeskakujące ze skały na skałę. W górze szybowały dwa wielkie gawrony.

Marzyłem o jabłku.

Słońce znalazło się już po drugiej stronie i cień Um Ishrin od wschodu powoli się wydłużał. Byłem znów w szerokiej dolinie, pomiędzy wielkimi skałami a północny wiatr wiał z wielką siłą. Wracałem powoli, starając się o rytmiczny, równy krok oraz oddech. Pomyślałem, że może tak narodziła się muzyka. Nomadzi, koczownicy by jakoś urozmaicić sobie czas wędrówki, stawiali swoje kroki łapiąc rytm z głośnym oddechem, może recytacją. Podobno kiwanie się podczas recytowania Koranu ma związek z rytmem, jakim kroczy wielbłąd. W karawanach rytm ten pomagał zapamiętać kolejne sury.

Parzyły mnie spieczone ręce, szczególnie nad łokciami oraz łydki. Miałem popękane od wiatru i słońca wargi, ale czułem się jak bohater. Wróciłem do wioski po 8 godzinach, w czasie, kiedy meczet opuszczali mężczyźni.

Młodzi Beduini Howeitat byli bardzo szczupli i mieli podobne do siebie twarze. Ich posągowość podkreślały jeszcze długie do kostek tuniki.

Kupiłem litrową butelkę zimnego soku z mango, wypijając go duszkiem. W sklepie zagadnął mnie mężczyzna robiący zakupy ze swoim małym synkiem. Spodobały mu się moje okulary. Zaproponowałem, że je otrzyma, jeżeli zgodzi się na zrobienie mu w nich kilku zdjęć. Pojechaliśmy w miejsce, gdzie słońce nie schowało się jeszcze za góry i sfotografowałem go w kilku pozach. Oboje byliśmy zadowoleni: on, bo dostał bardzo dobre okulary chroniące przed silnym słońcem, jak, bo zdobyłem materiał dla swojego partnera w tej podróży, firmy Solsken.

Zrobiłem sobie pożegnalny spacer, obchodząc wioskę. Niemal przed każdym domostwem stał zaparkowany jeep. Czasem były to stare, zdezelowane Land Rovery, wyglądające jak z wojskowego demobilu czasem nowe, srebrzyste Toyoty.

Beduini Howeitat zamieszkujący te tereny przystosowali się do praw rynku, łącząc swoją wiedzę, znajomość pustyni i umiejętność pertraktacji.

Wracałem nazajutrz do Ammanu. Dowiedziałem się, że najlepiej będzie, jeśli zdążę na autobus do Aqaby odjeżdżający około 6.30 i tam przesiądę się na autobus do Ammanu. Choć w sumie robiłem prawie 100 kilometrów więcej, było to o wiele bezpieczniejsze, niż stanie przy drodze i czekanie na okazję. Autobusy z Aqaby odjeżdżały dopiero po skompletowaniu pasażerów, więc raczej żaden nie zatrzymałby się, by mnie zabrać. Autostop był też niepewny.

Dwa dni spędzone na pustyni dały mi wiele radości i poczucia pełni. Spełnienia. Potrzebowałem tej samotności, jak gdyby ona miała pomóc mi w odnalezieniu równowagi.

Już po zmroku, kiedy w oddali wciąż dochodziły mnie odgłosy recytowanego Koranu z jakiegoś głośnika, poszedłem poza restauracyjne obozowisko i położyłem się na piasku, wpatrując w rozgwieżdżone niebo.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 9: Zbyt szybki powrót do Ammanu

Ogoliłem się, wykąpałem, spakowałem, zjadłem śniadanie i przed 6.30 czekałem przy drodze na autobus. W wiosce panowała cisza, jedynie trójka dzieci prowadziła stado owiec gdzieś na wypas. Nadjechał o 7.00 od strony wioski. Z przodu siedziało kilku mężczyzn i chłopców, z tyłu zaś same kobiety w czerni z zakrytymi twarzami. Tylko przez szpary widać było ich duże, wymalowane oczy z długimi rzęsami. Takie rzęsy, jak wielbłąda, miał też rozwoziciel wody. Tak natura zaopatrzyła ludzi, żyjących na pustyniach, chroniąc ich oczy przed piaskiem. Przez całą drogę z głośnika wydobywały się recytacje Koranu a dwóch mężczyzn siedzących przede mną przerzucało paciorki różańca. Patrzałem za okno na pustynne wzgórza. Jeszcze poprzedniego dnia przeklinałem to miejsce, kiedy utrudzony wspinałem się ciężko na kolejne wydmy. To miejsce wydawało się, jak monstrualny żywy organizm, z którym toczyłem rodzaj dialogu, gry. Czasem Wadi Rum była przyjazna. Dawała schronienie, radość z ocienionej skały, fantastyc

Dzień 10: …

Do czwartej nad ranem w knajpie obok hotelu znów odbywał się koncert. Z powodu dudniącej, głośnej muzyki trudno było zasnąć. Zjadłem jajko na twardo, khoubz z dżemem i wypiłem herbatę. Mój żołądek znów nieco szwankował. Podejrzewałem szpinak… Może jednak była to ukraińska wódka? Alergia na alkohol byłaby straszna! Nie chciało mi się wychodzić na zewnątrz, Fabiane też długo czytał angielskojęzyczny dziennik wydawany w Ammanie. Na pierwszej stronie oczywiście relacja z Libii i fotografia radosnych demonstrantów. Czytałem w przewodniku o historii Jordanii, w południe powoli zacząłem pakować plecak i zostawiłem go w recepcji. Na ulicy tłok i gwar. Siedziałem jakiś czas przy nieczynnych kranach przed meczetem, obserwując przechodniów, sprzedawców dewocjonalii oraz owoców.   Zrobiłem zakupy do domu, na bazarze kupiłem brzoskwinie oraz banany i wróciłem do Mansour. Przeglądałem przewodniki, pozostawione przez turystów, zalegające na rozpadającej się półce. Zainteresował mnie Jemen. Nig