Obudziłem się wcześnie i już przed 6.00 opuszczałem cichą o tej porze wioskę, wychodząc na południe. Podbiegł do mnie biały kundelek i wystarczyło, że go pogłaskałem, zaprzyjaźnił się ze mną na śmierć i życie. Jego właściciel, bosonogi kilkuletni chłopiec próbował go odciągać i czekał, aż odejdę, ale psina puszczona tylko od razu pędziła w moją stronę. Musiałem czekać, aż chłopiec podejdzie i znów zabierze psiaka. Z oddali słyszałem jego skomlenie i po chwili czworonóg znów radośnie pędził w moją stronę. W końcu, kilkaset metrów od wioski chłopiec dał za wygraną a my z kundlem dzielnie szliśmy przed siebie. Próbowałem nie zwracać na niego uwagi, w końcu pies zatrzymał się, spojrzał w otwartą przestrzeń pustyni, potem w kierunku wioski i pozostał.
Gdy odszedłem, powrócił do swojego właściciela.
Szeroka na prawie kilometr piaszczysta dolina pomiędzy dwiema potężnymi, podłużnymi skałami rozjeżdżona była przez liczne koła beduińskich jeepów. Tak na ogół doświadczali pustyni turyści: przyjeżdżali na jeden dzień, by „obskoczyć” najważniejsze punkty wraz z przewodnikiem, napić się w jednym z obozowisk beduińskiej herbaty, zjeść beduiński posiłek na pustyni, posłuchać brzdąknięć gitary, obejrzeć zachód słońca wraz z innymi turystami na jednym z kilku punktów widokowych i po zmroku wrócić do Centrum Informacyjnego, skąd autobusami udawali się do Aqaby lub Petry.
Ja chciałem inaczej.
Żadnych ludzi, żadnego poganiania i prowadzenia mnie. Pragnąłem powoli zanurzać się w ten nierealny pejzaż, doświadczać trudów drogi, jak ludzie, którzy przed wiekami zamieszkiwali te tereny, pozostawiając na niektórych skałach ślady swej bytności.
Serce biło mi coraz mocniej. Stawałem się pustynią. Na lewo Um Ishrin, na prawo Rum, jeszcze w cieniu. Obie te skały wydały mi się moimi własnymi monstrualnymi ramionami, które jakby obejmowały pejzaż, w oddali wolno rozświetlający się wschodzącym słońcem. Idąc wciąż w tym samym, równym rytmie obserwowałem, jak cienie się skracają.
Po przejściu około trzech kilometrów wyszedłem na otwartą przestrzeń i słońce oświetliło lewą część twarzy. Owinąłem się chustą. Moja sylwetka rzucała nadzwyczaj długi cień. Kierowałem się wciąż na południe, w kierunku kanionu Khaz’ali, lekko potem odbijając na zachód. Wokół panowała wspaniała cisza. Tylko raz, na początku natknąłem się na Beduina prowadzącego gdzieś małe stadko wielbłądów a w oddali przemknęły dwa jeepy, wznosząc złociste tumany kurzu.
Szukałem lepszej drogi, bo czasem trudno się szło wśród głębokich piasków. Wystarczyło nieraz zejść kilkanaście metrów obok, by znaleźć twardsze podłoże.
Szedłem już ponad cztery godziny. Minąłem dwa obozowiska z namiotami, do kolejnego zajrzałem. Było opuszczone. Później, w dalszej włóczędze odwiedzałem już niemal każde z nich, znajdując chwilę na wytchnienie. Na ogół, jeżeli właściciele obozowisk znaleźli przy Centrum Informacyjnym jakichś chętnych turystów, przywozili ich tam, oferując przejażdżkę po pustyni oraz nocleg. Tak więc w ciągu dnia te miejsca były opustoszałe. A ja, jak pustynny rabuś wchodziłem, korzystałem z wody, raz wziąłem nawet prysznic. Co za ulga!
Obozowiska znajdujące się przy skałach były na ogół podobne: kilka namiotów dla dwóch osób, jakiś większy w rodzaju świetlicy i jadalni, maleńkie murowane pomieszczenia dla kuchni, czasem prysznice. Wielkie metalowe cysterny na wodę znajdowały się powyżej, na skałach. Nieraz musiałem wejść na górę, by odkręcić kurek. Czasem jednak pomieszczenia w obozowiskach były pozamykane na kłódki. Po śladach na piasku mogłem domyślić się, czy ktoś przebywał w nich w ostatnim czasie, czy nie. Tylko w jednym ślady świadczyły, że rankiem podjechał samochód i z trzech namiotów wsiedli do niego ludzie w trekkingowym obuwiu. Tam też na murku przy „świetlicy” znalazłem czajnik z herbatą. Zapewne po śniadaniu. Napój był już zimny. Przelałem go do pustej butelki po wodzie i ruszyłem dalej.
Choć po rocznej wędrówce moja kondycja nie była najlepsza, jakoś się trzymałem. Łatwo szło mi się po piasku, wdrapywałem się nieraz na skały, by spojrzeć na rozległy pejzaż z góry lub obejrzeć je sobie z bliska.
W dwóch miejscach na gładkich powierzchniach skał zauważyłem równo od siebie oddalone wgłębienia tworzące kwadrat. Z pewnością była to plansza do jakiejś gry z użyciem kamieni, może też kozich bobków (;)), przy której Beduini wypasający zwierzęta umilali sobie czas.
Wiatr i woda przez miliony lat wyrzeźbiły niesamowite formy. Niektóre skały wyglądały jak fasady autorstwa szalonego architekta naśladującego Gaudiego.
Odczuwałem tak silną więź z tym miejscem! Kiedy jednak zrobiłem sobie przerwę na jedzenie i usiadłem w cieniu jednej ze skał, ciężko było mi wstać, tak słabe miałem niektóre partie mięśni.
W południe trudno było już znaleźć ocienione miejsce. Szedłem wciąż, sugerując się położeniem słońca i starając nie zabłądzić. W jednym z obozowisk znalazłem kłębek czarnej wełny z koziego włosia, służący do zszywania oraz naprawy namiotów. Nieopodal odkryłem półkę skalną. Idealną! Przywlokłem wielki kamień na jej krawędź i przez prawie godzinę owijałem wełną. To był mój drugi „szkic w podróży” pozostawiony w Jordanii…
Coraz częściej musiałem odpoczywać. Najbardziej męczyły mnie wejścia na skały i szukanie dogodnych zejść. Skręciłem na wschód, otaczając Khaz’ali i Um Sabatah, powoli kierując się z powrotem. Mięśnie nóg słabły z każdą setką metrów. Kiedy podłoże było twarde i kamieniste, szedłem szybciej, czasem jednak musiałem przejść przez miękki, piaszczysty teren, co męczyło. Coś jednak pchało mnie, by wciąż być w ruchu.
Jabłko zjedzone w drodze smakowało szczególnie!
Rozglądałem się; wokół żywego ducha. Czasem uciekała przede mną jaszczurka, chowając się w dziurze. Ślady na piasku, szczególnie przy norach, małe stópki łażących i pełzających stworzeń świadczyły, jak to miejsce ożywało nocą. Były też ślady psów, a może hien czy szakali, które zamieszkiwały ten teren. Przy niektórych skałach znajdowałem kamienne zagrody z dywanem lub starym materacem. Przy nich ślady palenisk i metalowe miseczki. Zapewne służyły pasterzom, Beduinom, prowadzącym owce, kozy i wielbłądy, ale mogły być też schronieniem dla takiego jak ja samotnego włóczęgi, który nie zdążył wrócić do wioski przed szybko zapadającym zmrokiem.
Czułem siłę tego miejsca, jak gdybym znajdował się w żywym organizmie, którego jestem częścią! Przypomniał mi się Evdokimov piszący, że na pustynię idzie się po to, by zwymiotować wewnętrznymi fantomami, zwątpieniem i dwulicowością.
Pilnowałem czasu. Po ośmiu godzinach łazikowania po pustyni miałem już kontakt wzrokowy z Um Ishrin. Ta skała, której nazwa wydawała mi się imieniem pięknej arabskiej dziewczyny, była długa na jakieś 10 kilometrów. Wracając w stronę wioski od południa zauważało się jej ostrą krawędź. W totalnej ciszy czasem tylko, gdzieś przy skałach słychać było świst ptaków albo brzęczenie much, obsiadających mi twarz.
Słońce zdążyło już przejść na drugą stronę i chować się za Rum. Teraz promienie słońca gasły na Um Ishrin. Cień powoli podnosił się w górę, jakby studząc skałę. Jej żółta w słońcu powierzchnia stawała się coraz bardziej czerwona, potem ciemniała i bledła. Przypominało to alchemiczny proces, któremu poddana była Uluru; święta góra Aborygenów. Zastanawiałem się, jak czuliby się w tym miejscu, w takim pejzażu rdzenni mieszkańcy Australii…
Byłem słaby. Ledwo już włóczyłem nogami i żeby jakoś urozmaicić sobie powrót do wioski, która zdawała się w ogóle nie przybliżać, liczyłem kroki. Mniej więcej od Khaz’ali. Po każdym tysiącu wkładałem do tylnej kieszeni spodni kamyk, aby się nie pomylić. Wróciłem z siedmioma.
Evdokimov wiedział, o czym mówi. Opisywał Ojców Pustyni, ja byłem tylko gościem, który „bawi się” w nomadę. Pomimo wielkiego zmęczenia, odczuwałem radość i jakiś rodzaj siły. Ta włóczęga była mi potrzebna. Rozebrałem się z trudem i wziąłem zimny prysznic. Po Ramadanie ponownie otwarto sklepiki i kupiłem dwie butelki wody oraz owoce. Ramiona spalone miałem słońcem i czułem, jak gdybym przeszedł chrzest. Pustynia mnie zaakceptowała. Oszczędziła, odkrywając piękne miejsca. W restauracji obejrzałem jeszcze raz wielką geodezyjną mapę tego terenu, zastanawiając się, gdzie pójść następnego dnia. Czy jednak będę miał wystarczająco sił, by się ruszyć po tak ciężkim dniu?
Byłem jedynym gościem w restauracyjnym obozowisku, ale nieopodal znajdowała się strażnica policji turystycznej. Jeden z czterech młodych mężczyzn znał angielski i czasem coś do siebie wołaliśmy. Któryś z nich miał służbę, pozostając w mundurze w budce przy drodze, zaś reszta byczyła się, leżąc na łóżkach ustawionych przed ich małym, murowanym pomieszczeniem. Poprosiłem w restauracji o miseczkę wrzątku i wsypałem do niego dwie zupy instant, zjedzone wraz z kupionym wcześniej khoubzem.
Głos śpiewającego muezina w oddali rezonował, odbijając się od skał, co brzmiało niezwykle mistycznie.
Zasnąłem momentalnie.
Komentarze
Prześlij komentarz