Przejdź do głównej zawartości

Dzień 9: Zbyt szybki powrót do Ammanu

Ogoliłem się, wykąpałem, spakowałem, zjadłem śniadanie i przed 6.30 czekałem przy drodze na autobus. W wiosce panowała cisza, jedynie trójka dzieci prowadziła stado owiec gdzieś na wypas. Nadjechał o 7.00 od strony wioski. Z przodu siedziało kilku mężczyzn i chłopców, z tyłu zaś same kobiety w czerni z zakrytymi twarzami. Tylko przez szpary widać było ich duże, wymalowane oczy z długimi rzęsami. Takie rzęsy, jak wielbłąda, miał też rozwoziciel wody. Tak natura zaopatrzyła ludzi, żyjących na pustyniach, chroniąc ich oczy przed piaskiem.

Przez całą drogę z głośnika wydobywały się recytacje Koranu a dwóch mężczyzn siedzących przede mną przerzucało paciorki różańca. Patrzałem za okno na pustynne wzgórza. Jeszcze poprzedniego dnia przeklinałem to miejsce, kiedy utrudzony wspinałem się ciężko na kolejne wydmy. To miejsce wydawało się, jak monstrualny żywy organizm, z którym toczyłem rodzaj dialogu, gry. Czasem Wadi Rum była przyjazna. Dawała schronienie, radość z ocienionej skały, fantastyczne pejzaże, innym razem była bardzo wymagająca. Zastanawiałem się, kiedy będzie mi dane znów przybyć w to tak bliskie mi miejsce…

W niecałą godzinę dojechaliśmy na mały plac manewrowy, gdzie w parterowym budynku spytałem o autobus do Ammanu. Odjeżdżał o 10.00, miałem więc 2 godziny, by pospacerować po mieście. Chłopak z którym rozmawiałem nie zgodził się, bym zostawił tam swój plecak i musiałem włożyć go do luku bagażowego mojego autobusu upewniając się jeszcze u kierowcy, że nie odjedzie przed czasem.

To miasto w 2008 roku była moim ostatnim przystankiem przed udaniem się do Izraela i postanowiłem jeszcze raz obejrzeć Morze Czerwone.

Aqaba różniła się od Ammanu. Wszystkie portowe miasta mają coś wspólnego. Atmosfera, zapach… Przeszedłem park, minąłem budowany meczet z żółtego marmuru i znalazłem się na plaży. W wodzie kilku młodych mężczyzn, na brzegu pod parasolami w cieniu leżeli inni, najwyraźniej nocując w tym miejscu. Na stolikach i na murkach fajki wodne, dzbanki oraz szklaneczki po kawie. Były t prowizoryczne knajpki, ożywające najpewniej wieczorami. Być może wtajemniczonym serwowano też dragi… W oddali kilka statków a po drugiej stronie zabudowania izraelskiego Eilat.

Przeszedłem się wzdłuż brzegu i w końcu postanowiłem popływać. Wszyscy mężczyźni będący w wodzie mieli na sobie długie do kolan bermudy, ja mogłem wejść do morza w slipach i nieco mnie to krępowało. Obserwowała mnie jordańska rodzina, w końcu poprosiłem mężczyznę w chuście na głowie, który przykucnął nad brzegiem obserwując na swoich synków, by zerknął też na moje rzeczy pozostawione przy rowerach wodnych, rozebrałem się i wskoczyłem do wody.

Co za przyjemność po pustynnych trudach! Pływałem długo, bacząc na swoje ubranie i plecak. Miałem tam pieniądze, paszport oraz sprzęt elektroniczny.

Poczekałem, aż nieco przeschnę, ubrałem się i wróciłem na terminal. W autobusie siedziało kilku pasażerów, co nie wyglądało zbyt optymistycznie. Było jeszcze trochę czasu i kierowca pokazał mi miejsce, gdzie mogłem kupić coś do picia, bo wszystkie inne sklepy były wciąż pozamykane, na pewno z powodu Ramadanu. Wróciłem do autobusu i zająłem miejsce. Okna zakryte były czarnymi zasłonami, chroniącymi przed upałem a z telewizora płynęły wersety Koranu. Kiedy płyta się skończyła, kierowca włączył CD z amerykańskimi zapasami. Meczące, głupawe, tak bardzo nie pasujące do rzeczywistości, w jakiej byłem od kilku dni…

Minęła 10.30 a my wciąż nie odjeżdżaliśmy. W końcu autobus podjechał kilkaset metrów, gdzie czekał inny autobus także tylko w części zajęty i poproszono nas, byśmy się przesiedli. Nie opłacało się, by do stolicy jechały dwa półpełne busy. Drugi za to był bardziej elegancki. W nim także częstowano pasażerów duchową strawą w postaci hipnotyzującej recytacji świętych sur.

Obok siedział jordański chłopak ze swoją siostrą, czytającą Koran i kiedy zobaczył, że odkładam swój przewodnik, poprosił mnie o niego. Nie oglądał tylko kolorowych zdjęć: szczegółowo kartkował, próbując wczytywać się w polskie zdania i znaleźć coś, co mógł zrozumieć. W końcu dał za wygraną.

Uchyliłem zasłony i uderzyło mnie gorąco z nagrzanych szyb. Za oknem nieliczne zabudowania i znów wspaniałe pustynne pejzaże. Zajrzałem do mapy. Intrygowała mnie czarno biała linia, biegnąca od Syrii przez Amman i na południe wzdłuż drogi numer 5, jadący potem do Aqaby przez Wadi Rum. Wspaniałą przygodą byłoby wskoczyć na niego i przejechać pustynny odcinek między Jibal Al-Batra i Wadi Rum. Podróżowałem tak kiedyś w Mauretanii, jadąc nocą pociągiem wiozącym węgiel brunatny do portu w Nouadhibou na skraju Sahary, śpiąc na węglarce. Pociągała mnie taka improwizowana przygoda, niczym z amerykańskich, awanturniczych filmów drogi.

Głos mężczyzny czytającego Koran wprowadzał senną atmosferę.

Przystanęliśmy przy meczecie na jakimś pustkowiu, gdzie w końcu mogłem zmyć z nóg, rąk i twarzy sól morską. Panował upał łagodzony przez lekki wiatr. Na peryferiach Ammanu wzgórza zamieszkiwali Beduini, żyjąc w skromnych namiotach, czasem wręcz sąsiadując z wyrastającymi blokowiskami. W końcu, po 5 godzinach podróży, grzęznąc w korkach ostatnie kilometry dotarliśmy na plac Abdali. Ledwo wysiadłem, już żałowałem, że nie pozostałem w Wadi Rum jeden dzień dłużej. Uderzył mnie zaduch miasta, smród spalin i pierdnięcia klaksonów taksówkarzy. Odczuwałem to, jak naprzykrzające się, brzęczące muchy na pustyni, siadające na twarzy.

Podjechałem autobusem w okolice King Faisal Street. W Mansour Hotel Loay siedział przy komputerze, jak gdyby przez cały ten tydzień nie ruszał się od niego. Mój pokój był zajęty, podobnie jak większość łóżek w hotelu i mogłem przespać się w dormitorium. Jedno z łóżek zajmował tam chudy Francuz o imieniu Fabiane. Pasował do tego miejsca. Spotykałem podobnych mu podróżników w różnych zakątkach świata. Włóczęgów, którym niewiele potrzeba było do przetrwania, nieco tajemniczych, potrafiących znikać na całe dnie nie wiadomo gdzie samotników. Jednak kiedy trzeba, okazywali się ludźmi, potrafiącymi opowiadać i rozmawiać o wielu rzeczach. Chyba sam byłem już takim typem od dawna.

 

 

 

Wziąłem prysznic posiedziałem chwilę przy meczecie, obserwując otoczenie. W pobliżu hotelu znajdowała się niewielka restauracja, gdzie poprosiłem o kurczaka z ryżem i szpinakiem. Nie mogłem spożyć na miejscu z powodu Ramadanu, więc spakowano mi jedzenie i wróciłem do Mansour.

Wieczorem z Francuzem i jednym z kilku Japończyków ledwo dukających po angielsku piliśmy ukraińską wódkę, która choć wywietrzała, zmrożona była wcale niczego sobie. Rozmawialiśmy o podróżach i własnych ścieżkach. Fabiane wyglądał na Araba i jak mi mówił, często na ulicy brano go za swojego, zagadując po arabsku. Miał długi nos, lekko zapadnięte oczy i kilkudniowy zarost. Mieszkał od wielu lat w Londynie, gdzie po pewnym okresie ciężkiej pracy postanowił jednak zrobić coś ze swoim życiem i podjął studia antropologiczne. Miał za kilka dni wrócić na krótko do Anglii, by znów wyjechać do północnej Afryki. Opowiadał mi o Libanie, który zwiedził przed Jordanią i zachwalał bardzo gościnność tamtejszych ludzi, atmosferę oraz oczywiście urodę kobiet.

Zanim poszedłem spać, zrobiłem sobie spacer po Al Malek Talal Street oraz równoległej do niej Quraysh Street, z bazarami pełnymi badziewia i migających gadżetów. Przy jej końcu, w miejscu zejścia się ze sobą tych ulic znajdował się plac, na którym ustawiono mnóstwo mebli, meblościanek, używanych sprzętów domowych. Kupowanie po ciemku mebli chyba nie byłoby najlepszym pomysłem. Za to za zakrętem, na Talal Street panowała spokojniejsza atmosfera, z małymi knajpkami, przy których na ogół starsi mężczyźni pili kawę i palili fajki. Im bliżej meczetu Al –  Husaini, znów było gwarniej. Co chwila gdzieś w dali wybuchały petardy, czasem rozświetlając na moment niebo dziesiątkami ogników.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 8: Wydmy. Włóczęgi ciąg dalszy

Pozwoliłem sobie na dłuższe spanie i dopiero przed 9.00 wyruszyłem w drogę. Wioska o tej porze wciąż była jak wymarła, tylko kobieta w czerni krzątała się przy zagrodzie z wielbłądami po drugiej stronie ulicy, naprzeciw restauracji. O dziwo nie miałem żadnych zakwasów po poprzednim dniu, ale postanowiłem tym razem aż tak się nie eksploatować. Poszedłem wpierw w miejsce pomiędzy skałami, gdzie jak powiedział mi rozwoziciel wody, znajdowała się tak zwana sadzawka Lawrence’a. Thomas Edward Lawrence. Lawrence z Arabii. Dla wielu Arabów ten Brytyjczyk był legendą. Po studiach w Oxfordzie, kiedy Europa pogrążona była w I wojnie światowej, los rzucił go na tereny Bliskiego Wschodu, gdzie brał czynny udział w wyzwalaniu świata arabskiego spod jarzma Imperium Osmańskiego. Działał też na rzecz Wielkiej Brytanii w kolonialnych rozgrywkach z Francją. Jego terenem działań było między innymi Wadi Rum, o którym pisał w swojej książce Siedem filarów mądrości . Minąłem mały, żyzny ogródek wciśnięty

Dzień 10: …

Do czwartej nad ranem w knajpie obok hotelu znów odbywał się koncert. Z powodu dudniącej, głośnej muzyki trudno było zasnąć. Zjadłem jajko na twardo, khoubz z dżemem i wypiłem herbatę. Mój żołądek znów nieco szwankował. Podejrzewałem szpinak… Może jednak była to ukraińska wódka? Alergia na alkohol byłaby straszna! Nie chciało mi się wychodzić na zewnątrz, Fabiane też długo czytał angielskojęzyczny dziennik wydawany w Ammanie. Na pierwszej stronie oczywiście relacja z Libii i fotografia radosnych demonstrantów. Czytałem w przewodniku o historii Jordanii, w południe powoli zacząłem pakować plecak i zostawiłem go w recepcji. Na ulicy tłok i gwar. Siedziałem jakiś czas przy nieczynnych kranach przed meczetem, obserwując przechodniów, sprzedawców dewocjonalii oraz owoców.   Zrobiłem zakupy do domu, na bazarze kupiłem brzoskwinie oraz banany i wróciłem do Mansour. Przeglądałem przewodniki, pozostawione przez turystów, zalegające na rozpadającej się półce. Zainteresował mnie Jemen. Nig

Dzień 6: W stronę Doliny Rum

                Wiało mocno całą noc i szarpało moim namiotem, przez co nie wyspałem się zbytnio. Wstałem o świcie i przed 7.00 byłem już na drodze. Autobusy w kierunku Ammanu miały jechać o 7.00 i pół godziny później. Nie jechały. Na skrzyżowaniu od strony Arabii Saudyjskiej skręcały w kierunku stolicy Jordanii tylko wielkie cysterny. Kilku czekających tak jak ja mężczyzn zabrało się okazjami. Spoglądałem na zegarek obawiając się, że nie dojadę o właściwej porze do Ammanu i nie będzie już tam tego dnia autobusu do Wadi Rum. Czas mnie gonił, a chciałem jak najdłużej pobyć w tym magicznym miejscu. Miałem szczęście: dochodziła 9.00, kiedy zatrzymał się przy mnie jeep. Biała chusta z opuszczonymi rogami nasunęła mi myśl, że to Saudyjczyk. Rzeczywiście, mężczyzna jechał z Rijadu do szpitala w Ammanie, by odwiedzić swojego przyjaciela. Dobrze znał angielski i przez całą drogę, trwającą niecałą godzinę rozmawialiśmy. Khalid miał trzy żony a z nimi czwórkę dzieci. Narzekał, że z najmłodszą