Wiało mocno całą noc i szarpało moim namiotem, przez co nie wyspałem się zbytnio. Wstałem o świcie i przed 7.00 byłem już na drodze. Autobusy w kierunku Ammanu miały jechać o 7.00 i pół godziny później. Nie jechały. Na skrzyżowaniu od strony Arabii Saudyjskiej skręcały w kierunku stolicy Jordanii tylko wielkie cysterny. Kilku czekających tak jak ja mężczyzn zabrało się okazjami. Spoglądałem na zegarek obawiając się, że nie dojadę o właściwej porze do Ammanu i nie będzie już tam tego dnia autobusu do Wadi Rum. Czas mnie gonił, a chciałem jak najdłużej pobyć w tym magicznym miejscu.
Miałem szczęście: dochodziła 9.00, kiedy zatrzymał się przy mnie jeep. Biała chusta z opuszczonymi rogami nasunęła mi myśl, że to Saudyjczyk. Rzeczywiście, mężczyzna jechał z Rijadu do szpitala w Ammanie, by odwiedzić swojego przyjaciela. Dobrze znał angielski i przez całą drogę, trwającą niecałą godzinę rozmawialiśmy. Khalid miał trzy żony a z nimi czwórkę dzieci. Narzekał, że z najmłodszą i najstarszą małżonką ma problemy, bo początkowo zaprzyjaźnione, teraz są w ostrym konflikcie. Pytał o Polskę, zabytki, ciekawe miasta oraz sytuację polityczną. Zapraszał mnie do Arabii, proponował też wspólną podróż do Egiptu. Kiedy wysadzał mnie na terminalu autobusowym Ragadan w Ammanie, polecił, bym otwarł jeden z kartonów wiezionych na tylnim siedzeniu i wyjął z niego dwie paczki daktyli. Serdecznie podziękowałem.
Dojechałem do terminalu Abdali, skąd miały odjeżdżać autobusy na południe kraju. Plac Abdali był wielkim bazarem, gdzie poszczególne stragany zakrywały pomarańczowe płachty. Sprzedawano głównie odzież i buty a wśród kupujących było wielu turystów. Wokół placu znajdowały się agencje przewozowe, oferujące nie tylko podróż do innych miast Jordanii, ale też do wielu krajów arabskich. Znalazłem odpowiednie biuro. Najbliższy autobus do Aqaby odjeżdżał o 13.30, miałem więc sporo czasu. Okazało się jednak, że nie ma możliwości, by kierowca zatrzymał się przy zjeździe do Wadi Rum, znajdującym się około 40 kilometrów przed Aqabą. Postanowiłem spróbować z terminala znajdującego się na południu Ammanu. Zatrzymywani taksówkarze nie za bardzo wiedzieli, dokąd chcę jechać, jak gdyby ten terminal nie istniał, w końcu jednak udało się. Dojechałem na oddalony dworzec, którego nie obejmował mój plan miasta, ale to była właściwa decyzja. Kiedy odgoniłem się już od taksówkarzy, próbujących wcisnąć mnie do jednej z pełnych już taksówek, jadących ponoć do Aqaby, doszedłem do autobusu. Duży pojazd był już w ž pełny, więc istniała szansa, że niebawem odjedzie. Bilet do Aqaby kosztował 5,5 dinara, udało mi się wytargować cenę o dinara niższą, bo wysiadałem wcześniej.
Godzinę później wyjechaliśmy z miasta, by zatrzymać się przy niewielkim meczecie. Mężczyźni myli twarz oraz nogi i udawali się na modły. Potem już pędziliśmy na południe szybką drogą, tak zwaną Autostradą Pustynną. Kiedy w 2008 roku podróżowałem po Jordanii autostopem, jadąc z Ammanu na południe wijącą się wśród wspaniałych gór Drogą Królewską, przy której znajdowało się wiele wspaniałych zabytków i niezwykłych pejzaży, czasem zjeżdżając na położoną jeszcze bardziej na zachód Autostradę Morza Martwego. Najszybsza była oczywiście Autostrada Pustynna. Początkowo wyświetlano pasażerom jakiś wojenny film, potem głupawą arabską komedię, w końcu wyłączono telewizor. Po około 3 godzinach podróży minęliśmy Ma’an, potem Ras An-Naqab i autobus zaczął zjeżdżać wolno w dół, wśród wspaniałych widoków typowych dla Wadi Rum. Z czerwonych piasków pustyni wyrastały niezwykłe formacje skalne. Takie pejzaże ciągnęły się na południe, daleko jeszcze wgłąb Arabii Saudyjskiej. Z mapą w ręku pilnowałem, by wysiąść przy odpowiednim zjeździe, w miejscowości Ar-Rashdiyya, ale kierowca pamiętał, że ma się tam zatrzymać.
Tam, na rozstaju dróg czekały na pasażerów dwa vany, podwożąc mnie i brytyjską turystkę podróżującą ze swoim arabskim kompanem za 2 dinary od osoby. Dotarliśmy do Bait Ali; drogiego ośrodka, gdzie za miejsce w namiocie żądano 35 dinarów. Postanowiłem pójść tam, gdzie zatrzymałem się przed trzema laty i ruszyłem drogą dalej.
Otoczenie było już bajkowe. Czułem wielką radość z powrotu do Wadi Rum. To mistyczne miejsce często śniło mi się przez ostatnie lata i myślałem, by wrócić jeszcze raz i zanurzyć się w ten nierealny świat. Do wioski Wadi Rum od Bait Ali było ponad 10 kilometrów i wiedziałem, że nie dojdę pieszo, licząc na okazję. Szedłem długo, w końcu zatrzymała się przy mnie stara ciężarówka z cysterną na wodę. Starzec za kierownicą władał świetnie angielskim co mogło świadczyć, że pracował w branży turystycznej. Większość miejscowych Beduinów z plemienia Howeitat żyła z obwożenia przyjezdnych po bezdrożach Wadi Rum. Dzięki temu, że jechałem z nim, minęliśmy bramę Centrum Informacyjnego bez zatrzymywania się i zaoszczędziłem 5 dinarów opłaty za bilet wstępu na ten teren. Jeszcze niedawno cena ta wynosiła 2 dinary…
Samochód psuł się kilkakrotnie. Kierowca miał problemy z drążkiem skrzyni biegów. Jakoś w końcu dowlekliśmy się do wioski. Wysiadłem przy restauracji, którą znałem, choć mężczyzna proponował nocleg u siebie a nazajutrz objazd pustyni. For free – jak zaznaczał, ale ja wiedziałem, że w takich turystycznych enklawach nic nie jest za darmo. Poza tym nie miałem zamiaru spędzać czasu z nim i jego rodziną. Przybyłem do Wadi Rum dla spokoju i samotności. Dla pustyni.
Za znajomą restauracją przy wjeździe do wioski znajdował się niewielki ogrodzony kamiennym murkiem teren z kilkoma białymi, dwuosobowymi namiotami. Najlepsze lata to miejsce miało za sobą: niewielu zatrzymywało się tam na nocleg. Jeszcze na mapach Google białych namiotów w tym miejscu było kilkanaście, teraz zaledwie siedem, niektóre w marnym stanie. Cena za miejsce w nim nie zmieniła się w ciągu trzech lat: 3 dinary. Rozsądna suma za materac z kocami, pościelą i możliwością korzystania z w miarę porządnej łazienki oraz prysznica.
Pamiętałem, że we wiosce znajdował się tylko jeden sklep i jedna – poza tą dużą, turystyczną – restauracja. Teraz sklepów było kilka, dzięki czemu mogłem liczyć na bardziej umiarkowane ceny, a restauracyjka została zamknięta. Zrobiłem małe zakupy i zjadłem przed namiotem obfitą kolację.
Czułem silny ból głowy, spowodowany pewnie mocnym słońcem i wiatrem. Męczył mnie też katar. Obserwowałem, jak wielka skała Um Ishrin z ciemnoczerwonej staje się szara, przesłonięta od gasnącego słońca drugą; Rum. Wziąłem gripex i zamówiłem mocną kawę, ładując w restauracji akumulatory kamery i aparatu, planując trasę na kolejny dzień.
Komentarze
Prześlij komentarz