Odwieziono nas autobusem do terminalu, gdzie czekaliśmy w małej poczekalni na rozwój wydarzeń. Wydrukowano nową listę pasażerów i znów kolejno wsiadaliśmy do autobusu, który miał zawieźć nas do tego samego samolotu. Zatrzymano jordańskie młode małżeństwo z czwórką dzieci. Wyglądało na to, że chodziło o mężczyznę. Z odjeżdżającego autobusu widziałem, jak awanturuje się w poczekalni.
Straciliśmy ponad 2 godziny, ale dzięki temu nie przylecieliśmy do Ammanu o 4.00 rano, tylko o normalniejszej porze. Było już jasno. Z lotniska położonego ponad 30 kilometrów od stolicy, płacąc 3 jordańskie dinary będące równowartością prawie 3 euro dojechałem busem na terminal autobusowy, jeden z trzech w mieście. Sucha roślinność i ubogie namioty Beduinów, walający się gruz oraz ogólny bałagan przedmieść zamienił się wreszcie w pagórki gęsto zabudowane domami. Z dworca wraz z parą turystów ze Słowenii dojechaliśmy taksówką do centrum miasta. Ulice były niemal puste o tak wczesnej porze. Chciałem zatrzymać się w Mansour Hotel na King Faisal Street, w którym mieszkałem przed trzema laty, zaprzyjaźniając się z otyłym właścicielem o imieniu Ali. Okazało się, że Ali przebywa od dawna w Petrze a hotelem opiekuje się chłopak o imieniu Loay. Słowo „opiekuje się” to nadużycie: hotel był w opłakanym stanie. Ceny jednak się nie zmieniły: 4 dinary za łóżko w cztero- lub pięcioosobowym dormitorium albo indywidualny pokój za dziewięć. Po znajomości dostałem „dwójkę” za 6.
W Mansour zatrzymują się przede wszystkim Azjaci: Koreańczycy i Japończycy. To przystanek na ich drodze w poznawaniu atrakcji kraju i przelocie do innych miejsc Bliskiego Wschodu. Kiedyś często była to Syria, teraz Izrael, Egipt lub Turcja. Ci turyści są bardzo zorganizowani: podróżują z takimi samymi przewodnikami, szczegółowo opisującymi, gdzie się zatrzymać, gdzie zjeść, co zobaczyć oraz jak przemieszczać się z punktu A do punktu B. Mało w tym miejsca na improwizację i przygodę.
Zjadłem z Loayem śniadanie wliczone w koszty noclegu: khoubz, czyli płaski chleb, jajko na twardo oraz dżem. Do tego kawa. Przez cały dzień do dyspozycji gości był termos z herbatą.
Położyłem się w pokoju, w którym mielił gorące powietrze wentylator, zgasiłem światło i zasnąłem.
O 12.45 obudził mnie śpiew muezina. Ulice, które rano były puste zrobiły się gwarne, pełne samochodów i ludzi. Wzdłuż ulicy Faisal oraz prostopadłej do niej King Talal Street rozstawione były bazary z odzieżą oraz wszelkim chińskim badziewiem. Nie denerwowały mnie już, jak przed laty pojedyncze pierdnięcia klaksonów taksówkarzy, chcących zwrócić na siebie uwagę, a taksówki stanowiły chyba połowę poruszających się po drogach pojazdów. Do tego czasem ktoś mógł też zabrać, nie będąc taksówkarzem. Ceny jak to w Azji ustalało się przed zajęciem miejsca w gablocie.
Nie wziąłem z domu żadnego nakrycia głowy, chroniącego na pustyni i postanowiłem kupić beduińską chustę. Wielu sprzedawców je oferowało; były czarno – białe, palestyńskie „arafatki” oraz biało – czerwone, różniące się nieco między sobą. Te o drobniejszym wzorze były typowe dla Beduinów i taką postanowiłem kupić. Pytałem o cenę w kilku miejscach, w końcu wybrałem sklep prowadzony przez sympatycznego sprzedawcę, który za hattę bądź yashmagh, bo takich dwóch nazw się używa, wraz z czarnym, plecionym sznurem, podtrzymującym ją na głowie chciał 4,5 dinara. Sznur, zwany eqal ma prócz praktycznego zastosowania także znaczenie symboliczne. Jak mi kiedyś wyjaśniono, dawniej był to bicz, używany do popędzania konia, ale też broń. Oznacza on, że Arabowie nie pogodzili się z faktem przegnania ich z południowych terenów dzisiejszej Hiszpanii, z Andaluzji. Właściciel pokazał mi kilka sposobów, w jaki wiąże się chustę, ale na koniec powiedział, że ludzie je używający robią to często po swojemu.
Mieszkańcy Ammanu stanowili mieszankę ras i typów ludzkich. Byli jasnowłosi i jasnoocy Arabowie, prawdopodobnie z domieszką krwi krzyżowców sprzed niemal 1000 lat, byli też czarni jak smoła murzyni. Najbardziej niezwykle, wręcz demonicznie wyglądali ciemnoskórzy o jasnych oczach. Niektóre kobiety ubrane były niemal po Europejsku i one przykuwały głodny wzrok mężczyzn, wiele dziewczyn zasłaniało włosy chustami, były też tajemnicze panie z zakrytymi twarzami, spoglądające na świat przez małe szpary.
W meczecie Al – Husaini, na King Talal Street, naprzeciw Faisal Street, kiedy nie trwały modły, mężczyźni chronili się przed upałem. Dziwny to był widok leżących na dywanach facetów w różnych pozach. Niektórzy studiowali Koran.
Zjadłem w restauracji Cairo, będąc tam jedynym gościem, zamawiając kebab z khoubzem i obszedłem kawałek miasta. Wspiąłem się na wzgórze z cytadelą oraz niewielkim Muzeum Archeologicznym. Wśród antycznych ruin kręciły się nieliczne grupki turystów, prócz Jordańczyków głównie Włosi i Azjaci.
Z góry rozciągał się widok na wzgórza gęsto zabudowane domami.
Wróciłem do miasta, gdzie wszędzie spotykałem tą samą twarz; uśmiechnięte oblicze króla Abdullaha II, rządzącego tym młodym krajem od 22 lat, po śmierci swego ojca, króla Husajna. Kiedy wybuchały zamieszki w Afryce Północnej oraz na Bliskim Wschodzie, okazało się, że król ma o wiele silniejszą pozycję niż prezydent sąsiadującej od północy Syrii – Bashar. Tak jak ojciec, Abdullah prowadzi wyważoną, demokratyczną politykę, co zyskuje mu sojuszników w kraju i za granicą.
Twarz władcy, to w tradycyjnym stroju, to w mundurze, z piękną żoną Ranią albo wśród wojska zauważalna była w witrynach sklepów, przyklejano ją w taksówkach, oczywiście wisiała w urzędach i hotelach. Na pierwszych stronach jordańskich gazet także niemal zawsze zamieszczano jego zdjęcie informując, gdzie przebywa, z kim się spotkał itd. Kilka lat temu widziałem zdjęcia całej królewskiej rodziny, teraz spotykałem fotografie króla a obok także jego najstarszego syna, 17 – letniego pucułowatego okularnika Hussein Bin Abdullaha. To on obejmie tron po swym ojcu.
O 19.30 nad miastem rozległ się znów śpiew muezina obwieszczający zachód słońca i zakończenie tego dnia postu związanego z Ramadanem.
Wszystko jakby ucichło, ludzie po modłach udawali się na wspólny posiłek, wiele sklepów na ten czas zamykano, opuszczając metalowe rolety, ale niektórzy sprzedawcy w małych grupkach jedli wspólnie przy swoich kramach.
Po pewnym czasie, już po zmroku miasto jakby na nowo odżywało. Otwierano sklepy a kupujących, kiedy nie dokuczał już upał, było chyba więcej niż za dnia.
Po całodziennym włóczeniu się po mieście bolały mnie nogi. Ewidentny brak kondycji. Zastanawiałem się, jak podołam na pustyni. Choć początkowo planowałem pozostać w Ammanie dwa dni, postanowiłem nazajutrz ruszyć najpierw na wschód drogą, prowadzącą w kierunku granicy z Irakiem. Przewodnik informował, że pustynne tereny nazywane badia, były tam szczególnie niegościnne i trudne, pozbawione niemal życia. Po to właśnie przybyłem do Jordanii: uciec w takie miejsca. Pociągały mnie opisy surowych terenów z nagrzanymi od słońca bryłami czarnego bazaltu. Pytałem o drogę Loaya; powiedział, że powinienem wpierw dojechać do leżącego na północ od Ammanu Az-Zarka, stamtąd zaś łapać autobus w stronę As Safawi. Dziwił się, że wyruszam w takie tereny, zamiast zwiedzić Jarash, Petrę, udać się nad Morze Martwe albo na plaże Aqaby. Te atrakcje miałem już za sobą podróżując przed trzema laty, więc nie chciałem powtarzać tej trasy i odwiedzonych miejsc.
Wyjątkiem miała być Wadi Ram.
Owoce w Ammanie drogie: półkilowe mango za dinara, dwa banany – pół dinara. W jednej z bocznych do King Faisal Street uliczek kotłował się tłum ludzi przy małym sklepiku. Okazało się, że serwują tam kinafę; słodki, gorący przysmak z serem, polany syropem. Za kawałek wielkości 1/6 pizzy zapłaciłem pół dinara. Wyglądało na to, że po całodziennym poście związanym z Ramadanem, kiedy to nawet nie powinno się pić wody, ludzie dogadzają sobie po zmroku.
Długo nie mogłem zasnąć, bo w restauracji sąsiadującej z hotelem trwał koncert. Łomot skończył się około 3 nad ranem…
Komentarze
Prześlij komentarz