Przejdź do głównej zawartości

Dzień 5: Czy to ruiny Jawa?

                      

Zanim słońce zza ogrodzenia zdążyło oświetlić mój namiot, spakowałem się i zwinąłem go, przenosząc plecak do niewielkiego pokoju Naifa. Podobnie jak pomieszczenie dla gości – madafa, w tym samym lewym od wejścia rogu znajdowała się szafa, wzdłuż ścian ułożone były materace z poduszkami. Naif na małym, rozłożonym dywaniku oddawał pokłony w kierunku Mekki. Zawołał jednego z młodszych braci i nakazał przynieść mi herbatę oraz chleb. Otwarłem zabraną z domu puszkę z sardynkami. Nie mógł się poczęstować z powodu Ramadanu. Trudno mi było uwierzyć, że przez miesiąc postu, żyjąc w tak gorącym klimacie, ludzie ci powstrzymują się nawet od picia wody. To dlatego chyba najgorsze godziny, kiedy słońce było wysoko, do minimum spadała aktywność i osada cichła. Wszyscy spędzali ten czas leżąc. Niełatwo mieli też palacze, którzy musieli poradzić sobie z nałogiem, kiedy słońce znajdowało się na nieboskłonie.

Na plac zajechał Rakad oraz brat właściciela wielbłądów za kierownicą. Wnętrze czerwonego, zdezelowanego pick-upa ISUZU oklejone było białym, włochatym kocem imitującym owcze runo.

Wskazano mi miejsce przy kierowcy, do tyłu wepchali się Rakad, Naif oraz jego brat i ruszyliśmy. Zatankowaliśmy w przydrożnej stacji, na której młody pracownik kręcąc korbką przelał odmierzoną ilość benzyny z kanistra do baku, sprawdziliśmy ciśnienie w kołach i pojechaliśmy. Kiedy dziękowałem za tą wycieczkę, Rakad zapewniał mnie, że to normalna cecha muzułmanów, z szacunkiem i gościnnością traktujących obcych. Spytał, co wiem o islamie i nie omieszkał wyłuszczyć mi nauki o pięciu filarach wiary. Są to wyznanie wiary, pięć modlitw dziennie, jałmużna potrzebującym, post, jak ten obecny – Ramadan, oraz pielgrzymka do Mekki. Nie pierwszy raz próbowano mnie przekonać do zmiany wiary. Próbowałem ukryć swój sceptycyzm wobec wszelkich religii, ponieważ kilkakrotnie, głównie w Pakistanie spotykało się to nawet z pewnego rodzaju wrogością.

Minęliśmy dwie wioski i zjechaliśmy z drogi, jadąc szutrówką. Kierowca jakby przyklejony do kierownicy klatką piersiową zapewniał, że zna drogę, ale kilka razy zbłądziliśmy. Droga czasem okazywała się nieprzejezdna, wtedy zawracaliśmy i kombinowaliśmy, jak jechać dalej. Dotarliśmy w końcu pod kamienne wzgórze, które podobno było tym, czego szukaliśmy.

Choć w rumowisku bazaltowych głazów można było zobaczyć fragmenty murów, kamienie wyglądały na ociosane, w moim przewodniku opisywano to „zaginione miasto na Czarnej Pustyni” dość szczegółowo. Nie dopatrzyłem się żadnej bramy, ciągu kanałów itd. Nie byłem pewien, czy na pewno dotarliśmy we właściwe miejsce, choć moi przewodnicy byli tego pewni. Jak pisano w przewodniku, Jawa była najlepiej zachowanym miastem z IV tysiąclecia p.n.e., które dotychczas odkryto. Choć nic nie wiedziano na temat jego budowniczych, przypuszczano, że zostało dość szybko opuszczone.

Zeszliśmy ze wzgórza w dół do doliny i wspięliśmy się na jej drugą ścianę, gdzie w połowie dostrzegliśmy wejścia do jaskiń. Były kiedyś niewątpliwie zamieszkałe. Na ziemi dostrzegłem dawne ślady odchodów owiec, które zapewne w to miejsce przyprowadzano, chroniąc je przed słońcem, a może też i na noc przed drapieżnikami.

 

Siedzieliśmy chwilę w jednej z większych jaskiń i wróciliśmy do samochodu. Rakad pytał, czy jestem zadowolony z wycieczki. Przytaknąłem z uśmiechem, choć nie do końca byłem pewien, czy byliśmy we właściwym miejscu. Może prawdziwa Jawa znajdowała się gdzieś za którymś z pagórków? Gdybyśmy wzięli jakiegoś przewodnika z najbliższej wioski, może poprowadziłby nas tam, gdzie trzeba…

W drodze powrotnej samochód prowadził Naif, jadąc bardziej ostro i musiałem chronić swój plecak ze sprzętem, bo kurz dostawał się przez szpary w drzwiach i dziury w podwoziu.

Już poprzedniego dnia oferowałem, że zapłacę za benzynę, ale Rakad przekonywał, że nie trzeba, bo jestem gościem. Po rozmowie z kierowcą okazało się, że jeżeli mam jeszcze zostać zawieziony do Azraq, powinienem zapłacić 10 dinarów. Wróciliśmy do domu Naifa, wrzuciłem swój duży plecak na pakę auta, wylądowały tam tez zwinięte materace oraz koce reszty uczestników wyjazdu. Jak się okazało, przy okazji mojego podwiezienia, grupa mężczyzn postanowiła noc lub dwie pozostać na pustyni.

 

 

Brat Naifa został, ale wsiadło dwóch innych mężczyzn, którzy przed wyruszeniem odprawili modły w pokoju Naifa i pojechaliśmy. Na skróty. Lepsza, asfaltowa droga wiodła na wschód w kierunku Safawi, gdzie ostro skręcała na południowy zachód, ale Naif zdecydował się jechać szutrówką prosto na południe.

 

Było krócej o jakieś 2/3, ale w konsekwencji, na kamiennej drodze złapaliśmy gumę. Obejrzałem opony samochodu: były w bardzo opłakanym stanie i modliłem się, byśmy po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu metrów nie stanęli ponownie. Mężczyźni wymienili koło. Na szczęście się udało, wjechaliśmy do miasta i tam z każdym z mężczyzn serdecznie się pożegnałem. Obiecaliśmy sobie z Rakadem kontakt mailowy.

Sprawdziłem na mapie: byliśmy w Azraq północnym, Al Azraq Ash-Shamali. Około 3,5 kilometra na południe była druga część miasta: Al Azraq Al-Janubi. Tam droga się rozwidlała, prowadząc do Ammanu, na południe w kierunku Ma-an oraz do granicy z Arabią Saudyjską, do której było już tylko niecałe 20 kilometrów. Zrobiłem małe zakupy w sklepie i taksówką dojechałem do południowego Azraq po Al-Zouby Hotel. Wewnątrz nie było nikogo, choć wołałem i zaglądałem do pustych pomieszczeń. Umyłem się porządnie i wyszedłem na ulicę. Miasto nie prezentowało się zbyt atrakcyjnie. Wzdłuż głównej drogi ciągnęły się niskie zabudowania a wśród nich głównie warsztaty samochodowe.

Miasto leżące na szlakach łączących Irak i Arabię Saudyjską z centrum Jordanii miało charakter tranzytowy dla towarów przewożonych przez te kraje. Rzeczywiście, najczęstszymi pojazdami, jakie widziałem na drodze były ciężarówki a wśród nich cysterny, przewożące ropę. Spytałem kogoś o nocleg i na migi wskazano mi skrzyżowanie, gdzie za komisariatem policji znajduje się odpowiednie miejsce. Doszedłem do Azraq Lodge drogą, ciągnącą się w górę na niewielkie wzgórze. Budynki wyglądały jak betonowe schrony i jak się okazało w 1940 roku był w tym miejscu brytyjski szpital wojskowy, potem zaś baza armii amerykańskiej. Świetnie designersko rozbudowany teren zachował swój surowy charakter a broszura ukazywała wnętrza pokoi stalowanych na lata 40. Cena za ten luksus – 50 dinarów; około 200 złotych. Jak się dowiedziałem, rzadko przybywali w to miejsce indywidualni turyści. Azraq Lodge gościł głównie grupy, zainteresowane odwiedzaniem miejscowych rezerwatów przyrody. Pozwolono mi rozbić namiot obok budynku za darmo… Długo walczyłem z silnym wiatrem, który utrudniał mi jego rozłożenie. W końcu dzięki kamieniom oraz obciążeniu go plecakiem, mogłem być pewien, że mi nie odfrunie, kiedy pójdę się myć.

Zrobiłem sobie jeszcze spacer po okolicy, odwiedzając wyschnięte bagna, wypatrując kamiennych narzędzi, które według autorów mojego przewodnika można było znaleźć na tym terenie, ale zapytany recepcjonista nie miał o tym pojęcia.

Znalazłem kilka krzemiennych kamieni z charakterystycznie postrzępionymi, ostrymi krawędziami, które mogły być narzędziami, ale nie byłem tego pewien. Wróciłem w ostatniej chwili, przed całkowitym zapadnięciem zmroku.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 8: Wydmy. Włóczęgi ciąg dalszy

Pozwoliłem sobie na dłuższe spanie i dopiero przed 9.00 wyruszyłem w drogę. Wioska o tej porze wciąż była jak wymarła, tylko kobieta w czerni krzątała się przy zagrodzie z wielbłądami po drugiej stronie ulicy, naprzeciw restauracji. O dziwo nie miałem żadnych zakwasów po poprzednim dniu, ale postanowiłem tym razem aż tak się nie eksploatować. Poszedłem wpierw w miejsce pomiędzy skałami, gdzie jak powiedział mi rozwoziciel wody, znajdowała się tak zwana sadzawka Lawrence’a. Thomas Edward Lawrence. Lawrence z Arabii. Dla wielu Arabów ten Brytyjczyk był legendą. Po studiach w Oxfordzie, kiedy Europa pogrążona była w I wojnie światowej, los rzucił go na tereny Bliskiego Wschodu, gdzie brał czynny udział w wyzwalaniu świata arabskiego spod jarzma Imperium Osmańskiego. Działał też na rzecz Wielkiej Brytanii w kolonialnych rozgrywkach z Francją. Jego terenem działań było między innymi Wadi Rum, o którym pisał w swojej książce Siedem filarów mądrości . Minąłem mały, żyzny ogródek wciśnięty

Dzień 10: …

Do czwartej nad ranem w knajpie obok hotelu znów odbywał się koncert. Z powodu dudniącej, głośnej muzyki trudno było zasnąć. Zjadłem jajko na twardo, khoubz z dżemem i wypiłem herbatę. Mój żołądek znów nieco szwankował. Podejrzewałem szpinak… Może jednak była to ukraińska wódka? Alergia na alkohol byłaby straszna! Nie chciało mi się wychodzić na zewnątrz, Fabiane też długo czytał angielskojęzyczny dziennik wydawany w Ammanie. Na pierwszej stronie oczywiście relacja z Libii i fotografia radosnych demonstrantów. Czytałem w przewodniku o historii Jordanii, w południe powoli zacząłem pakować plecak i zostawiłem go w recepcji. Na ulicy tłok i gwar. Siedziałem jakiś czas przy nieczynnych kranach przed meczetem, obserwując przechodniów, sprzedawców dewocjonalii oraz owoców.   Zrobiłem zakupy do domu, na bazarze kupiłem brzoskwinie oraz banany i wróciłem do Mansour. Przeglądałem przewodniki, pozostawione przez turystów, zalegające na rozpadającej się półce. Zainteresował mnie Jemen. Nig

Dzień 6: W stronę Doliny Rum

                Wiało mocno całą noc i szarpało moim namiotem, przez co nie wyspałem się zbytnio. Wstałem o świcie i przed 7.00 byłem już na drodze. Autobusy w kierunku Ammanu miały jechać o 7.00 i pół godziny później. Nie jechały. Na skrzyżowaniu od strony Arabii Saudyjskiej skręcały w kierunku stolicy Jordanii tylko wielkie cysterny. Kilku czekających tak jak ja mężczyzn zabrało się okazjami. Spoglądałem na zegarek obawiając się, że nie dojadę o właściwej porze do Ammanu i nie będzie już tam tego dnia autobusu do Wadi Rum. Czas mnie gonił, a chciałem jak najdłużej pobyć w tym magicznym miejscu. Miałem szczęście: dochodziła 9.00, kiedy zatrzymał się przy mnie jeep. Biała chusta z opuszczonymi rogami nasunęła mi myśl, że to Saudyjczyk. Rzeczywiście, mężczyzna jechał z Rijadu do szpitala w Ammanie, by odwiedzić swojego przyjaciela. Dobrze znał angielski i przez całą drogę, trwającą niecałą godzinę rozmawialiśmy. Khalid miał trzy żony a z nimi czwórkę dzieci. Narzekał, że z najmłodszą