Przejdź do głównej zawartości

Dzień 3: Na wschód, na pustynię

Wstałem o 8.00 i zjadłem skromne śniadanie. Niestety spożyty poprzedniego dnia obiad w Cairo Restaurant spowodował dolegliwości jelitowe… A może było to po ukraińskiej wódce, pozostawionej przez kogoś na lodówce w hotelu, którą się poczęstowałem, by w końcu zasnąć? Napchałem usta węglem i z czarnymi zębami oraz językiem spytałem Loaya, z którego dworca odjeżdżają autobusy na północ do Az-Zarka. Pożegnałem się, zapowiadając powrót za tydzień.

Dojechałem miejskim autobusem do terminalu Ragadan w zachodniej części miasta, stamtąd busem do Az-Zarka. Pytając o drogę, znalazłem w końcu miejsce odjazdu autobusów do leżącego bardziej na północ Al-Mafraq, z którego dopiero jechały bezpośrednio busy na wschód drogą numer 10 w odludne, pustynne tereny badii. Jechałem tam z zamiarem zatrzymania się w Al-Bishriyya lub dalej w As-Safawi, nie wiedząc, czy jest w którymś z tych miasteczek hotel. To zresztą nie było problemem, bo miałem ze sobą namiot i chciałem improwizować.

Stamtąd, jak wynikało z mapy, mogłem dotrzeć do ruin zamków, leżących na północ od tej drogi, w trudno dostępnych terenach, które mogły pokonać tylko samochody z napędem na 4 koła.

Autobus zatrzymywał się co chwila, ludzie nieśpiesznie wsiadali i wysiadali, a wewnątrz było coraz mniej pasażerów. W końcu zostało nas kilkoro. Dwaj młodzi mężczyźni wskazali, bym usiadł przy kierowcy. Jeden znający nieco angielski spytał skąd jestem, dokąd jadę i przetłumaczył słowa swojego kompana, zapraszającego mnie do siebie. Miałem zatrzymać się u niego w Bishriyya i pozostać, jak długo zechcę. Typowa beduińska gościna! Wysiedliśmy i podążyłem za swoim gospodarzem o imieniu Naif. Facet ubrany w tradycyjną długą bluzę sięgającą kostek był przed trzydziestką i wzbudzał zaufanie swoim szczerym uśmiechem.

Rozejrzałem się: byliśmy w niewielkim miasteczku złożonym z parterowych domów, w otoczeniu bezkresu kamiennej pustyni. Weszliśmy przez małą bramę na plac, zwany hosh, i do pomieszczenia dla gości – madafy, wielkości około 5 x 6 metra. Zza innych drzwi obserwowała mnie chmara dzieci. W rogu pomieszczenia zobaczyłem rozspadającą się szafę, przy surowych, otynkowanych tylko ścianach leżały materace i poduszki, całą podłogę przykrywał dywan zaś pod sufitem znajdowały się ozdobne plansze z wersetami z Koranu. Taką surowość widziałem w mieszkaniach Mauretanii. Beduini i Tuaregowie, którzy zdecydowali się zamienić namioty na domy, wciąż zachowywali ascetyczny wystrój swoich siedzib, co w razie możliwości pozwalało na szybkie spakowanie całego dobytku.

 

Zdjąłem buty, usiadłem i poczęstowano mnie herbatą. Dzieciaki siedziały w oddali, zerkając na mnie. Dwoje chłopców było synami Naifa. Miał też córeczkę. Reszta to byli jego bracia oraz dzieci starszego rodzeństwa. Jeden z młodszych braci leżał, oglądając film w telewizorze, ustawionym na dywanie. Był to popularny serial o życiu Beduinów, kręcony w plenerach Wadi Rum.

To chyba Michałkow, a może Tarkowski zrealizował kiedyś film o Mongołach, którzy siedząc w jurcie obserwują step przez okno telewizora. Wybrali wirtualną rzeczywistość niż prawdziwy otwarty świat. Tu było podobnie…

Z powodu trudności językowych niełatwo było się dogadać, na szczęście pojawił się młody mężczyzna, będący nauczycielem angielskiego o imieniu Rakad.

Załatwiono starego pick-upa, którym Rakad i Naif zawieźli mnie kilka kilometrów, by pokazać miejscową atrakcję: głęboką dziurę w skale z tunelem prowadzącym podobno kilkadziesiąt kilometrów do miasta Azraq na południe od Bishriyya.

Potem pojechaliśmy kilkanaście kilometrów na północ, gdzie w wiosce Dayr Al-Kahf wyglądającej na wyludnioną odwiedziliśmy ruiny rzymskich fortów z III wieku, skąd stacjonujące oddziały chroniły kupców oraz obywateli przed bandami ze wschodu. Pozostało niewiele: ciekawe sklepienie kolebkowe oraz fragment łuku z czarnego bazaltu.

 

Wróciliśmy i zaprowadzono mnie do niewielkiego meczetu, gdzie mężczyźni przygotowywali się do modłów. Moja obecność spotkała się z dużym, przyjaznym zainteresowaniem. Naif opowiadał, jak poznał mnie w autobusie. Wiele osób podchodziło, by uścisnąć moją dłoń.

Salam alaykum!

Starsi mężczyźni z przodu, chłopcy w sportowych spodniach z dresu z tyłu, ja, siedzący pod ścianą. Wszyscy miarowo oddawali pokłony zgodnie z gestami prowadzącego Imama, chłopcy podczas pochyleń podglądali, co robię.

 

W to miejsce nie przybywali turyści, stąd takie mną zainteresowanie. Po modlitwie w grupkach komentowano moją wizytę oraz zapewne wygląd. Niezbyt komfortowo czułem się w krótkich spodenkach. Na ulicach Ammanu nie stanowiło to żadnego problemu, w Pakistanie na każdym niemal kroku czułem lepki wzrok mężczyzn, tu, na jordańskiej prowincji, która także była bardziej tradycyjna, też nie było to najlepsze ubranie, ale wszyscy byli na tyle taktowni, że nie zwracali na to uwagi.

Naprzeciw meczetu jeden z mężczyzn miał swoją zagrodę z owcami oraz wielbłądami. Szczególnie dumny był z młodego wielbłądka, który chwytany za nos zabawnie buczał.

Rakad z Naifem oraz grupką towarzyszących nam chłopców pokazał mi pobliski kamienny cmentarz, gdzie przykucnęliśmy w cieniu przy cysternie z wodą. Rakad pytał i tłumaczył reszcie skąd jestem, czym się zajmuję itd. Powiedziałem im o swoich planach obejrzenia ruin Dair al-Kahf oraz ruin fortu Jawa. Opisywał to przewodnik, ale w książce brak było fotografii. Autorzy chyba nie dotarli w to miejsce, opisując je jako szczególnie trudne do znalezienia na „czarnej pustyni”. Rakad zaproponował, że zorganizuje samochód i zawiozą mnie tam.

Chciałem pozostać chwilę sam, przejść się po okolicznej pustyni i kiedy nadarzyła się taka okazja, umknąłem zapowiadając powrót o odpowiedniej porze przed samym zachodem słońca. Minąłem ostatnie zabudowania i szedłem przed siebie wśród kamieni i piasków. Postanowiłem nazajutrz pojechać bardziej na wschód, na „czarną pustynię”. Obserwowałem, jak dzieci pędzą stadka owiec gdzieś w dal. Za zwierzętami w zachodzącym słońcu złociła się smuga kurzu.

Wróciłem do domu Naifa i kiedy po zachodzie słońca muezin obwieścił koniec Ramadanu, zaczęli pojawiać się w madafie kolejni goście. Mężczyźni odbyli krótką modlitwę, mnie przebrano w tradycyjną bluzę, założyłem hattę z eqalem i wniesiono misy z jedzeniem, stawiając je na środku na dywanie. Na trzech wielkich metalowych talerzach znajdował się ryż z kurczakami, na mniejszych sosy oraz sałatki. Wszyscy usiedli bliżej, jedząc wspólnie. Mnie, jako gościowi, niektórzy uprzejmi urywali kawałki mięsa kurczaka i podrzucali na moją stronę. Dziękowałem uprzejmie, obawiając się trochę o swój wrażliwy żołądek. Podobnie jadałem w Mauretanii na pustyni i tam nic mi nie dolegało. Jedzenie w restauracjach Maroka i Mauretanii okazywało się bardziej niebezpieczne niż te niby niehigieniczne uczty ze wspólnych talerzy rękami, wśród roju bezlitosnych much. Najbardziej obawiałem się szklanki jogurtu, przygotowanego przez matkę Naifa, ale z gościnności, ku uciesze zgromadzonych, wypiłem wszystko.

 

Część mężczyzn znałem już z meczetu, więc uśmiechaliśmy się do siebie jak starzy znajomi. Czułem się bardzo swobodnie wśród tych ludzi, którzy urodzili się jeszcze w namiotach i dzieciństwo spędzili jako nomadzi, ale około 40 lat temu osiedli, kiedy zaczęto budować rurociąg z Iraku w stronę Ammanu. Wówczas powstała osada Bishriyya i Safawi.

Szczególnie przyjazny okazał się inny młody mężczyzna – Hussein – znający angielski, który w pobliskiej szkole uczył matematyki. Pokazywał mi, jak dziękować, jakim gestem prosić o dokładkę, jak pokazuje się „poczekaj chwilę” itd. Po głównym posiłku młodzi chłopcy na zewnątrz polewali z dzbanów wodę i podawali mydło, by można umyć ręce po tłustym posiłku, potem wnieśli desery: budynie oraz galaretki. Jak szef kuchni swoich kelnerów, ojciec Naifa wydawał im komendy, co przynieść, gdzie postawić, co odnieść, kogo poczęstować. Był to zabawny, wciąż gadający starzec, ale najwyraźniej w domu funkcję najważniejszego gospodarza powoli obejmował najstarszy jego syn – Naif. W tym spotkaniu nie uczestniczyły kobiety. One przygotowywały posiłki, ale zajmowały inną część domu. Jak mi wyjaśniono, do tradycyjnych beduińskich domów, wcześniej namiotów, prowadziły dwa wejścia; osobno dla kobiet i mężczyzn. Czasem wybuchały awantury, kiedy ktoś wszedł nie tędy co trzeba…

Po posiłku oraz rozmowach niektórzy wybierali się znów do meczetu, inni do domów.

Jak się dowiedziałem, Bishriyya liczyła około 5000 mieszkańców a w osadzie znajdowały się 4 meczety. Poznałem jeden z mniejszych.

Łazienka z prysznicem znajdowała się w korytarzu domu. Naif wpierw poszedł sprawdzić, czy jest wolna i czy czasem jakaś z kobiet nie znajduje się w polu widzenia. Dopiero potem dał mi znak, że mogę skorzystać, czekając pod drzwiami aż wyjdę. W konsekwencji tylko raz w ciągu dnia, przypadkiem zobaczyłem jego matkę.

Świat kobiet i świat mężczyzn w świecie arabskim zdają się od siebie izolowane. Wygląda na to, że nawet rozmowy o obcych małżonkach są tematem tabu. Kiedy jeszcze podczas uczty spytano mnie, czy mam dzieci i wyjąłem z portfela zdjęcie żony trzymającej naszą córeczkę, siedzący obok mnie Hussein zdziwił się, że tak beztrosko pokazuję oblicze mojej „drugiej połowy”. Nieco zmieszany, skomentował tylko: „ładne dziecko”, jak gdyby wstydząc się patrzeć dłużej na fotografię.

O ile w ciągu dnia dokuczały trochę muchy, wieczór należał do komarów. W domu było zbyt gorąco by spać, Naif wyjął materace na taras domu wraz z poduszkami i grubymi kocami. Niestety, małe komary były nadzwyczajnie agresywne i co chwila czułem kolejne ukąszenia na swoim ciele.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 8: Wydmy. Włóczęgi ciąg dalszy

Pozwoliłem sobie na dłuższe spanie i dopiero przed 9.00 wyruszyłem w drogę. Wioska o tej porze wciąż była jak wymarła, tylko kobieta w czerni krzątała się przy zagrodzie z wielbłądami po drugiej stronie ulicy, naprzeciw restauracji. O dziwo nie miałem żadnych zakwasów po poprzednim dniu, ale postanowiłem tym razem aż tak się nie eksploatować. Poszedłem wpierw w miejsce pomiędzy skałami, gdzie jak powiedział mi rozwoziciel wody, znajdowała się tak zwana sadzawka Lawrence’a. Thomas Edward Lawrence. Lawrence z Arabii. Dla wielu Arabów ten Brytyjczyk był legendą. Po studiach w Oxfordzie, kiedy Europa pogrążona była w I wojnie światowej, los rzucił go na tereny Bliskiego Wschodu, gdzie brał czynny udział w wyzwalaniu świata arabskiego spod jarzma Imperium Osmańskiego. Działał też na rzecz Wielkiej Brytanii w kolonialnych rozgrywkach z Francją. Jego terenem działań było między innymi Wadi Rum, o którym pisał w swojej książce Siedem filarów mądrości . Minąłem mały, żyzny ogródek wciśnięty

Dzień 10: …

Do czwartej nad ranem w knajpie obok hotelu znów odbywał się koncert. Z powodu dudniącej, głośnej muzyki trudno było zasnąć. Zjadłem jajko na twardo, khoubz z dżemem i wypiłem herbatę. Mój żołądek znów nieco szwankował. Podejrzewałem szpinak… Może jednak była to ukraińska wódka? Alergia na alkohol byłaby straszna! Nie chciało mi się wychodzić na zewnątrz, Fabiane też długo czytał angielskojęzyczny dziennik wydawany w Ammanie. Na pierwszej stronie oczywiście relacja z Libii i fotografia radosnych demonstrantów. Czytałem w przewodniku o historii Jordanii, w południe powoli zacząłem pakować plecak i zostawiłem go w recepcji. Na ulicy tłok i gwar. Siedziałem jakiś czas przy nieczynnych kranach przed meczetem, obserwując przechodniów, sprzedawców dewocjonalii oraz owoców.   Zrobiłem zakupy do domu, na bazarze kupiłem brzoskwinie oraz banany i wróciłem do Mansour. Przeglądałem przewodniki, pozostawione przez turystów, zalegające na rozpadającej się półce. Zainteresował mnie Jemen. Nig

Dzień 6: W stronę Doliny Rum

                Wiało mocno całą noc i szarpało moim namiotem, przez co nie wyspałem się zbytnio. Wstałem o świcie i przed 7.00 byłem już na drodze. Autobusy w kierunku Ammanu miały jechać o 7.00 i pół godziny później. Nie jechały. Na skrzyżowaniu od strony Arabii Saudyjskiej skręcały w kierunku stolicy Jordanii tylko wielkie cysterny. Kilku czekających tak jak ja mężczyzn zabrało się okazjami. Spoglądałem na zegarek obawiając się, że nie dojadę o właściwej porze do Ammanu i nie będzie już tam tego dnia autobusu do Wadi Rum. Czas mnie gonił, a chciałem jak najdłużej pobyć w tym magicznym miejscu. Miałem szczęście: dochodziła 9.00, kiedy zatrzymał się przy mnie jeep. Biała chusta z opuszczonymi rogami nasunęła mi myśl, że to Saudyjczyk. Rzeczywiście, mężczyzna jechał z Rijadu do szpitala w Ammanie, by odwiedzić swojego przyjaciela. Dobrze znał angielski i przez całą drogę, trwającą niecałą godzinę rozmawialiśmy. Khalid miał trzy żony a z nimi czwórkę dzieci. Narzekał, że z najmłodszą